
Wenezuela to jeden z krajów z większymi problemami gospodarczymi w Ameryce Południowej. Gdy w 2013 kwietniu tamtejszy rząd ograniczył dostęp do walut, rozkwitł handel obcymi nominałami na czarnym rynku. Odpowiednikami dawnych polskich cinkciarzy, czyli pionierów w „lewym” obrocie walut, są prostytutki. W Wenezueli działają one legalnie, natomiast to czarnorynkowy handel dolarami prezydent Nicolas Madura nazywa „perwersją”.
Oficjalny kurs dolara do wenezuelskiego bolivara wynosi obecnie 6.3 (gdzie 1 złoty to 2.97 bolivara). W handlu nieoficjalnym jednak cena „zielonego” sięga 71 bolivarów. Amerykańska waluta daje dostęp do towarów, za którymi w Wenezueli ustawiają się długie kolejki. Prowadzi to w linii prostej do rozłamu społeczeństwa na tych, którzy mają dostęp do waluty i żyją dostatnio oraz tych, którzy owego dostępu są pozbawieni i standard ich życia spada.
Domy uciech w Wenezueli (szczególnie te portowe) stanowią idealne miejsce dla handlu walutami. Mogą się w nich spotkać marynarze lub po prostu osoby podróżujące i przemycające waluty z przedstawicielkami najstarszego zawodu świata, którym płacą w dolarach (albo, co jeszcze prostsze, płaca w bolivarach, a wymiany waluty dokonują… dodatkowo). Następnie to one wpuszczają walutę na czarny rynek, zarabiając na obrocie pieniądzem dwa razy tyle, co na swoim „podstawowym zawodzie”. Transakcja odbywa się za zamkniętymi drzwiami (bo i kto chciałby je otworzyć), a domy publiczne mają własną ochronę, stanowiącą dodatkowe zabezpieczenie procederu, dla którego prostytucja jest kluczowym elementem i znaczną częścią czarnego rynku.
Trudno osądzać wenezuelskie handlarki dolarami i innymi dobrami. W tym kraju Ameryki Południowej prawdziwe jest powiedzenie kto nie kombinuje, ten nie ma. Sprzedaż walut pozwala na dostatnie życie, niezagrożone powszechną tam nędzą. Cały przestępczy w swej naturze system jest więc nie tyle próbą obłowienia się, co reakcją na sytuację gospodarczą w kraju.